Monthly Archives: sierpień 2010

kreatywność cierpiętnika

Jakoś taka natura ludzka (?), że zamysł nad światem nam się włącza, kiedy nam coś w życiu uwiera. Jak codzienność opływa lukrem, to jakoś spada mi refleksyjność, a pojawia się upajanie tą słodyczą lekkości. Niemniej jednak przy zbytnim cierpieniu brak sił na twórczość, bo deficyt pozytywów trzeba jakoś nadrobić odpoczynkiem. Tak więc by coś stworzyć potrzebna i niewygoda i przestrzeń/czas na refleksję.

Wielcy filozofowie, jak i pisarze różnorakiej maści tworzyli pod kreatywnością właśnie swojego cierpienia (choroby, prześladowań, itp.). Tak więc życiowy trud jest gruntem pod owocną myśl.

Inna sprawa, że mądrość przychodzi w doświadczeniu (tym trudnym również) i potrzebuje czasu. Moja najdroższa Babcia zadziwiała mnie swoim dystansem do wielu spraw. Po wielu latach życia inaczej rozumiemy otaczającą nas rzeczywistość, siebie i innych. Sama widzę, że im jestem starsza, tym więcej mam cierpliwości w sprawach kontrowersji, więcej zrozumienia dla ludzkich błędów i głupoty oraz mniej chęci walki o argumenty.

Nigdy nie starczy nam życia by pojąć i zbadać wszystko, co nas frapuje, zachwyca i otacza. Nie starczy nam sił, by zastanowić się nad każdym cierpieniem, nie zdążymy każdego naszego bólu przekuć na mądrość dla innych.

Oby tylko starczyło nam czasu kochać i mieć czas dla tych, których kochamy. To wystarczy.

mit ‚radzenia sobie’

Po pół roku bycia mamą doszłam do wniosku, że nie wiem, co oznacza ‚radzenie sobie jako matka’? Czy to stan, kiedy fascynacja dzieckiem góruje nad bałaganem w domu? Czy to ugotowany obiad kosztem prasowania? Czy to poczucie radosnej ‚głupawki’ po nieprzespanej nocy?

A może nie ma czegoś takiego, jak ‚radzenie sobie’? Może wszystkie matki nie radzą sobie i to jest ok? A może wszystkie radzą sobie, tylko nie oznacza to, że jednocześnie siedzą i bawią się z dzieckiem, nogą zmywają podłogę, drugą nogą gotują obiad a łokciem piszą artykuł na komputerze? Już sama nie wiem…

Brakuje mi rąk. Cieszyłabym się (pewnie tylko ja, bo mąż już chyba nie… ;)) gdybym wyglądała jak ośmiornica z 4 parami rąk. Jedna para by nosiła dziecko, druga prasowała, trzecia gotowała, czwarta sprzątała…itd. Jeszcze tylko brakuje klona co by pójść w tym czasie do pracy, no i wstawać w nocy… Chociaż nie ma co  tu pisać o wielkich zajęciach czy osiągnięciach, wystarczy wspomnieć o marzeniu by wziąć prysznic, kiedy chcę, pomalować paznokcie czy wypić ciepłą kawę. Jak dopada mnie frustracja, to sobie myślę, że ludzie mają przecież i dwójkę dzieci, trójkę, czwórkę… itd. ale z każdym kolejnym wydają mi się mieszkać na coraz odleglejszej planecie… 😉

Przyzwyczajam się, że ‚radzę sobie’ oznacza stan, kiedy jestem zmęczona i nie mam ochoty na nic, że brakuje sił by się uśmiechnąć słysząc dobry kawał, że mam worki pod oczami i niedobory witamin, że ze zmęczenia chce mi się wyjść z domu i bez żadnego sensu chodzić po ulicach, robić rzeczy, którym całkowicie brakuje jakiegoś sensu i celu…

A piszę to bo może zaglądnie tu jakaś młoda matka (jak ja) co sobie myśli, że wszystkie kobiety oprócz niej radzą sobie ze wszystkim i mają jeszcze czas na tipsy u kosmetyczki (choć mi by wystarczył luksus przeczytania gazety).

anioły istnieją

W totalnym chaosie zwanym też „przeprowadzką” mieliśmy wiele chwil konsternacji, zawijania czasoprzestrzeni, frustracji, braku czasu oraz …anielskich nawiedzeń. W Piśmie Świętym ‚angelos’ to nikt inny jak ‚posłaniec’ w domyśle: niebios. Tak więc kilkoro takich nas odwiedziło.

Cóż za nieziemskie przeżycie 😉

Pierwszy strzelił drinka i pomógł rozkręcić szafę. Nie został na obiad, bo leciał dalej. Dwa takie następne: oboje chude, kościste, jedno mniejsze, drugie wysokie. Przybyli w czarnych przeciwsłonecznych okularach wielkim pojazdem. Nie robiąc wiele szumu, po krótkim wypoczynku na sofie, co jeszcze nie była złożona, pomogli nam pakować najgorsze graty. Nie zabrali ze sobą skrzydeł toteż nie dało się oknem, ani balkonem wyfrunąć z szafą – trzeba było klatką schodową. Cud jednak był – po ciszy nocnej nie zbudzili ani jednego sąsiada, mimo że sapania i stękania nie było co tłumić… Następnego dnia pomagali ogarnąć największy chaos i zabrali nas do stolicy, troszcząc się, by nas sentyment nie przykuł do starych, wejherowskich zakątków.

Tam też już czekały kolejne anioły. Jedna anielica z kwiatami i obiadem/kolacją przeniosła mnie i Zosię pod nowy adres. Nie zabrakło wieczorem białego dobrego wina, choć nie ma w tym nikogo winy, że spóźniliśmy się ok. 6 h i zabrakło prądu w naszym nowym lokum.

Następnego dnia zostaliśmy porwani na skrzydłach na obiad. Następnie zaś kolejne anielice zjawiły się by zrobić nam zakupy na śniadanie następnego dnia. Przyniosły też kolejnego dnia obiad. Miło nam było, że zasmakowały w naszych nalewkach, bo musicie wiedzieć, że anioły latają całkiem bezpiecznie, mimo kilku promili we krwi (oprócz tych, co przemieszczają się samochodem). 😉

Trudno wspomnieć i o innych darach z nieba oraz sprzyjających ‚zbiegach okoliczności’ lub ‚uśmiechach nieba’, jak kto woli, było ich bowiem wiele.

Tak więc zmęczona ale i zadziwiona tym nieziemskim anielskim zjawiskiem, rozpakowywałam kolejne pudła w Warszawce. Dla mych aniołów było to zdarzenie zwykłe i szare (anioły tak już mają – brakuje im tej podniosłości i zdolności do należytej oceny), zaś dla mnie cudowne i niebiańskie.

D-Z-I-Ę-K-U-J-Ę-!!! – tak proste, małe i niepozorne (jak anioły) ale potrzebne niebywale 😉

~~~~~~

Jesteśmy dla innych czasami aniołami, nawet nie zauważymy kiedy…jednak oni to na pewno zauważą. Nie da się przewidzieć kiedy urastają nam skrzydła, ale w każdej chwili jesteśmy w stanie otwierać serce na innych 😉