Chorobą ciała jest jego śmiertelność. Chorobą duszy, jej nieśmiertelność.
Te sprzeczności romansują ze sobą we wspólnym tańcu, zwanym życiem. Obie powodują ból paradoksu… zwany bólem egzystencjalnym. Czy można uciec od neurotyzmu na cmentarzu? Nie wiem. Takiemu melancholikowi, jak ja na pewno trudniej. Wtedy powtarzam sobie, że mój lęk jest najbardziej znanym uczuciem ludzkości. Mijam nieznane mi twarze i wiem, że w zakamarkach ich serc te same pytania… Te same łzy i ten sam ból.
Płakać z płaczącymi jest najtrudniej, bo sami byśmy chcieli uciec od własnego bólu, a tu czeka jeszcze ten dodatkowy. Do kielicha goryczy dolewamy kroplę smutku naszej bezradności. Pozostaje BYĆ blisko. Tylko tyle… i aż tyle.
ps. nic mi nie jest, ot taką sobie pracę wybrałam…

Kiedy polewam się kubeczkiem ciepłej wody i marznę między jednym chlustem a drugim, aby jakoś nie kląć w myślach, staram się rozmyślać na temat życiowego doceniania z pozoru prostych rzeczy/spraw/zjawisk naszej codzienności. Przypominam sobie również moje różne przygody, kiedy to na wyjeździe na Białorusi przez 4 tygodnie się myłam podobnie, tylko że w zimnej wodzie. Najgorsza jednak nie była zimna woda w wiadrze, lecz towarzystwo innych dziewczyn, przy których trzeba było się rozebrać i umyć. Nie drzemie we mnie nawet krzta ekshibicjonizmu, więc zniosłam to z bólem. Rok wcześniej na Ukrainie nie było weselej, szczególnie, że odwiedzałam tam z grupą misyjną małe biedne wioseczki. W końcu podczas niejednych wakacji spędzonych u Babci na wsi, kiedy nie miała jeszcze łazienki, myliśmy się podobnie. Pamiętam, że razem z moim rodzeństwem nie widzieliśmy w tym nic przykrego, czy utrudniającego życie. Zabaw przy misce z wodą za to nie było końca…
Niedawno byłam na wyjeździe służbowym. Namęczyłam się przed samym wyjazdem niesłychanie (przygotowania+lista spraw na zapas) więc byłam półprzytomna wyjeżdżając. Marzyłam jedynie o odespaniu nieprzespanych nocy. Skorzystałam więc przy pierwszej okazji. To jak jeść przepyszny deser po miesiącach abstynencji. W domu nie do pomyślenia, bo tyle jest rzeczy do zrobienia, a mała Zoś na razie nie przejawia, że po rodzicach odziedziczyła zamiłowanie do miękkiej poduszki…eh…